Kolejny weekend dobiega końca i jakoś nie mogę w sobie znależć entuzjazmu na myśl o jutrzejszym poniedziałku. Eh...Weekend rozpoczęłam na sportowo - dzięki prywatnemu dostępowi do sieci (yupi!) udało mi się ustalić, że 15 minut piechotą od domu mam całkiem przyzwoity basen. Trochę oldschoolowy (kabiny do przebierania - wchodzisz z jedej strony ubrany, wychodzisz z drugiej tez ubrany, ale mniej ;) ), krótki i woda ciepłą jak zupa (wcale nie marudzę!), ale wystarczający jak na moje potrzeby. W poczuciu, że zrobiłam coś dobrego dla mojego organizmu, padłam na twarz tuż po powrocie...
Wczoraj zrobiłam sobie wycieczkę do sąsiedniej miejscowości, gdzie położony jest zameczek o mało wyrafinowanej nazwie - Schloss Burg (czyli Zamek Warowny). Oczywiście, nie obyło się bez przygód. Kiedy wysiadłam na dworcu w Solinge-Mitte z jedynej mapy miasta mogłam dowiedziec się, jak trafć do poczty głównej, urzędu skarbowego i na basen, w żaden jednak sposób nie mogłam ustalić, 'którędy na zamek, mocium panie?". Widocznie turyści do Sollingen przyjeżdżają na pocztę... Postanowiłam iść za tłumem, bo przecież tlum nie może się mylić. Zasada ta generalnie jest prawdziwa, przy jednym tylko założeniu: że pragnienia tłumu sa zgodne z Twoimi... W tym wypadku nie byly i tym sposobem trafiłam na główną ulicę handlową miasta Sollingen i tamtejszy jarmark/krimes. Z obiektów wyglądających na zabytkowe znalazłam raptem jeden kościół. Zamknięty zresztą. Już mialam się poddać, kiedy zobaczyłam nadjeżdzający z naprzeciwka autobus z napisem 'Burg'. Znów miałam więcej szczęścia niż rozumu:D
Zanim dotarłam na miejsce, czekała mnie jeszcze jedna atrakcja: kolejka linowa, którą można wjechać na zamek. Postanowiłam być dzielna i wjechać (dla niezorientowanych: mam lęk wysokości) wyciągiem. Bylo warto, a widok wynagradzał ewentualne stresy;) Na samym zamku obywały się właśnie dni z gatunku "życie na zamku w średniowieczu", więc po komnatach szwendali się weseli panowie w zbrojach i dziewoje z kołowrotkami - miłe urozmaicenie. Wycieczka była super, bo zamek jest świetnie zachowany, a mieszczące się w nim muzeum ma naprawdę dobrze przygotowaną ekspozycję - interesującą i "niemuzealną".
Zanim dotarłam na miejsce, czekała mnie jeszcze jedna atrakcja: kolejka linowa, którą można wjechać na zamek. Postanowiłam być dzielna i wjechać (dla niezorientowanych: mam lęk wysokości) wyciągiem. Bylo warto, a widok wynagradzał ewentualne stresy;) Na samym zamku obywały się właśnie dni z gatunku "życie na zamku w średniowieczu", więc po komnatach szwendali się weseli panowie w zbrojach i dziewoje z kołowrotkami - miłe urozmaicenie. Wycieczka była super, bo zamek jest świetnie zachowany, a mieszczące się w nim muzeum ma naprawdę dobrze przygotowaną ekspozycję - interesującą i "niemuzealną".
Dzionek zakończyłam w kawiarni przy jednej z moich ulubionych fontann w Duss, zwaną przeze mnie "Fontanna pod zalanym aniołkiem" - jednym z jej głównych jest cherubinek z trąbką, po którym spływa woda. Jedna rzecz mnie wczoraj zastanowiła - płeć aniołka. Bo choć z racji swej profesji (zawod: cherubin) i typowo męskiego zarysu szczęki, ww powinien być płci meskiej, braki anatomiczne ww podważają tę teorię.
Dzisiejszy dzień spędziłam bardziej leniwie, ale także turystycznie. Tym razem wybrałam się do Keiserwerth, czyli na obrzeża Duss, gdzie znajdują się ruiny dawnego grodu. Miasteczko jest bardzo malownicze -coś w stylu Kazimierza nad Wisłą, tyle że nad Renem:) Super miejsce na niedzielne popołudnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz