'Das Leben is fur die, die es geniessen...' 'Życie jest dla tych, którzy potrafią się nim cieszyć..."

środa, 29 sierpnia 2007

Happy world of Haribo

Po dłuższej przerwie spowodowanej sezonem wizyt i odwiedzin, powracam do radosnej twórczości. Na początek lekki temat: niemiecka kuchnia;)

Mam nadzieje, że stwierdzenie, które zaraz padnie, a ktore opiera sie wyłącznie na jednostkowym doświadczeniu piszącej, nie zostanie poczytane jako przejaw megalomanii tejże, ale (uwaga! wreszcie przechodzę do rzeczy): Z czym kojarzy statystyczny Polak niemiecką kuchnie? Bier, Wurst und Kartoffeln (piwo, kiełbasa i ziemniaki). Listę ewentualnie uzupełniać mogą precle i zasmażana kapusta. O ile w przypadku piwa dyskusję można uznać za zbędną;), to z kiełbaskami sprawa nie jest już taka prosta. Jestem w Dusseldorfie już prawie 2 miesiące, a kiełbaskę jadłam tylko raz - na pikniku firmowym. Bo też kiełbaski to takie piknikowo-fastfoodowe jedzenie i myślę, że Niemcy nie wypadają pod względem ich spożycia lepiej niż Polacy w sezonie grillowym...
Ziemniak w Niemczech nie jest, jak w Polsce, traktowany po macoszemu - jako dodatek do schaboszczaka;) W Dusseldorfie widziałam go osadzonego w bardzo dobrych rolach pierwszoplanowych - moja ulubiona to chyba gorący, pieczony w mundurku Offenkartoffel z obowiązkową kwaśną śmietaną lub twarożkiem i w towarzystwie rozmaitych dodatków.

Precle - owszem - występują, ale w porównaniu z Bawarią, jakby ich nie było. Sa za to francuskie rogaliki - croissants. Problemy z poprawnym wymowieniem ich nazwy wywołują we mnie falę żalu, że nigdy nie podjęłam się nauki francuskiego;) Mimo wszystko wiadomo, o co mi chodzi i zawsze dostaję swojego rogalika, a dla tej przyjemności jestem nawet w stanie znieść opinię nieuka;) Rogaliki występują w kilkunastu wariantach w każdej piekarni - mniam... Jeśli wrócę do kraju parę kilo cięższa, przynajmniej będę wiedziała dlaczego:D
W Dusseldorfie knajp z niemiecką kuchnią jeszcze nie widziałam. A knajp, barów, restauracji i innych kuchni zbiorowego rażenia tu nie brakuje. Spokojnie można zjeść lunch u Hiszpanów, Wlochów, w knajpie libańskiej czy u Chińczyka (nasz ulubiony chińczyk: Chop Chop, zwany przez nas kuchnią pełną niespodzianek, bo nigdy nie masz pewności, że dostaniesz to, co zamówiłeś). Sushi, wok i co tam sobie jeszcze wymyślicie. Natomiast sznycla z kapustą widzialam tylko raz - w budce przy Obstmarkt (ryneczku owocowo-warzywnym)...
Rdzennie niemiecki lunch jadłam tu tylko raz - i to przez przypadek. Podczas wizyty Rodziców wybraliśmy się do Aachen (Akwizgranu) i tam właśnie zamówione trochę w ciemno Schinkencośtam okazały się plastrami bardzo decent salcesonu, któremu towarzyszyły smażone talarki ziemniaków i dip/sos smietanowo-majonezowy z cebulka. Obiad-bomba kaloryczna. Nic dziwnego, że kelner próbował postawić ten przykład kuchni regionalnej przed Tatą, mi zamiast tego podając pieczeń z warzywami;D

To może przejdźmy do deseru;) Na zdjęciu obok wystawa sklepu z piernikami w Aachen - pierniki są jedną z atrakcji tego uroczego miasta.
Tematyka deserów pozostaje dla mnie ciągle niezbadana - budynie i galaretki z firmowej kantyny nie są chyba reprezentatywną próbą;).
Jedno jest pewne: z rzeczy słodkich polecamy... żelki Haribo:) I czekoladę RittersSport;) I jedno, i drugie w oszałamiającej liczbie wariantów:D





Brak komentarzy: